Molik
ściemniacz
Dołączył: 07 Lis 2005
Posty: 255
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Tychy
|
Wysłany: Nie 22:39, 13 Kwi 2008 Temat postu: Jaś i Małgosia |
|
|
Nie wiem czy ktoś jeszcze tu zagląda, ale przedstawiam wam moją wersję "Jasia i Małgosi"
Taka mała uwaga" Nie każdemu może się to spodobać ale co tam
Dawno, a może całkiem niedawno temu, kiedy świat był jeszcze płaski, a ludzie - wypukli, w ceglanym domku pod lasem mieszkała pewna rodzina. Chociaż... domek właściwie nie był ceglany: z cegły zrobione były jedynie fundamenty, które w czasach, gdy toczy się nasza opowieść, były już w stanie, który sprzedawcy nieruchomości nazywają "wymaga remontu", co oznacza "od jednego dotknięcia może się zawalić". Reszta domku zbudowana byla ze zmurszałego drewna i zzieleniałej słomy, gnijącej gdzieniegdzie i wydającej swojski aromat.
Mieszkańcami aromatycznej chatki była pewna czteroosobowa rodzina. I tu, podobnie jak przy domku, nie jestem pewien, czy mogę nazwać tych ludzi rodziną. O ile trzy osoby, czyli Ojciec, Małgosia, jego córka, i jej brat, Jaś, stanowiły faktyczną biologiczną rodzinę, i były polączone prawdziwymi więzami krwi, o tyle osoba czwarta, żona Ojca, nie była faktyczną matką jego dzieci. Właściwie, to nie była niczyją matką. Tak to czasem bywa.
Osoby takie nazywa się Macochami. Nie jest to zbyt sympatyczne miano, jednakże coś w tym musi być, skoro większość Macoch też nie jest zbyt sympatyczna. Czasami ma się wręcz ochotę na przechrzczenie co poniektórych na Macoszyska czy Macuchy-Racuchy, etc. Co poniektóre pasierbice i pasierbowie - czyli, innymi słowy, osoby, dla których Macocha jest Macochą - czynią starania w tym kierunku.
Najczęściej - na własną zgubę.
- Macoch, Macocha, Macoszysko! - powiedziała pewnego dnia Małgosia do Jasia, na co ten zareagował bananem na ustach i zawtórował jej:
- Macoch, Macocha, Macoszysko! Macucha-Racucha skostniała do kości!
Możemy zauważyć, jak małą pomysłowością charakteryzowała się ta dwójka, skoro Jaś, który przecież, jako mężczyzna, powinien posiadać umysł kreatywny, za rym do "racucha" uważał "do kości". Wszyscy dobrze wiemy, że o wiele lepiej brzmiało by "Macucha-Racucha skostniała do sucha". Chociaż, o ile mi wiadomo, nawet ta kosmetyczna poprawka nie zmieniła by biegu wydarzeń.
Jako pierwsze ogniwo wielkiego łańcucha przypadków - zwykle pechowych - i ewidentnych "pechowych cudów" (bo jak inaczej nazwać incydent, który jest równie niemożliwy, jak karaluch tańczący salsę z Twoim kapeluszem i śpiewający "Czy mnie jeszcze pamię-ętasz?", a w swojej niemożliwości równie pechowy, jak ten sam karaluch, wyciągający nagle piłę laserową i tnący wszystkie twoje rzeczy w drobny, drobny mak?), przed Jasiem i Małgosią pojawiła się wspomniana wyżej (i jeszcze wyżej) Macocha.
Powiało grozą, jakby to powiedział Goethe, i nie dziwi fakt, że pieśń szybko zamarła na ustach wesołego rodzeństwa.
- Śpiewamy sobie? - spytała Macocha, patrząc z góry (czy wspomniałem już, że była wysoka?) na dzieci (o których chyba nie muszę wspominać, że były niskie).
Było to pytanie retoryczne, czyli takie, na które sensownej odpowiedzi nie oczekuje ani pytający, ani pytany. Odpowiedzenie na takie pytanie jest nie tyle nietaktem, co błędem sensowym i intencyjnym, bo skoro czegoś nie potrzeba, to po co to dawać? (Niestety, niektóre osoby, jak na przykład sędziwe przedstawicielki wyższej klasy średniej, nie mogą tego zrozumieć, i nadal wysyłają swoim dzieciom i wnukom paczki żywnościowe, mimo że te już dawno zaczęły zarabiać w godzinę tyle, ile wysłanie takiej paczki kosztuje.)
- Eee... nie - powiedziała Małgosia.
Macocha stanęła na palcach, przez co była jeszcze wyższa, i spojrzała na Jasia i Małgosię, którzy zrobili się jeszcze mniejsi niż byli. Wszystko to, oczywiście, ze strachu. Najpierw przeszyła przenikliwym spojrzeniem Jasia, który aż zamrugał zezowatymi oczami, a potem Małgosię, która zamknęła się w sobie.
Wtedy Macocha wyciągnęła zza pleców wielki worek foliowy, taki sam, jak te, do których wkłada się co tydzień śmieci, zanim zostaną wywiezione na wysypisko o piątej rano.
Wyciągnęła długą rękę, zakończoną kilkucentymetrowymi paznokciami w kolorze zgniłej limony.
Złapała za kark Jasia i wepchnęła go do worka. Małgosia zamknęła się w sobie jeszcze bardziej i uważa się, że od tamtej pory nie wypowiedziała już ani słowa. Niestety, w przeciwieństwie do zamknięcia się w pokoju, twierdzy, czy ciemnej ale dobrze zaryglowanej piwnicy, zamknięcie się w sobie nie gwarantuje żadnego bezpieczeństwa. Nawet chwilowego, kiedy już-już masz nadzieję, że banda uzbrojonych w ogromne tamahawki, łysych kapłanów obrządku Siuxkiego nie wyłamie drzwi, zaryglowanych twoją własną ręką, a oni nagle dostają się do twojej kryjówki oknem.
Małgosia wylądowała w worku, tuż obok Jasia. Chociaż bardziej trafnym stwierdzeniem byłoby "tuż NA Jasiu", ponieważ czarny worek na śmieci, mimo swojej ewidentnej ergonomii, nie mieści w sobie tyle, ile worek większy, jeszcze większy, a co dopiero worek wielki jak Wielki Kanion.
Macocha zarzuciła sobie dzieci na plecy, założyła buty i wyszła z domu-niedomu, z obrzydzeniem patrząc na zmurszałe drewno i zzieleniałą słomę, z których był zbudowany. Rozpadających się fundamentów nie mogła ogarnąć wzrokiem, ponieważ, jak wiadomo, fundamenty znajdują się pod ziemią. Kto wie, gdyby było inaczej, być może zdegustowana Macocha nabrałaby do wszystkiego takiego obrzydzenia, że wnet zostawiłaby worek z Jasiem i Małgosią na zżółkłym trawniku, a sama wyjechała do Ameryki Południowej, hodować banany i daktyle? Czy wtedy ta historia skończyłaby się inaczej?
Niestety, fundamenty były niewidoczne spod ziemi. Macocha ominęła rozpadający się płot i skierowała się w stronę lasu.
Z lasu wychodził właśnie ojciec dzieci a mąż Macochy, znany nam jako Ojciec. Jako że cały dzień pracował fizycznie, był spocony i zmachany, ale uśmiechnięty. Zostało mu tylko dwadzieścia lat do emerytury, i żywił nadzieję, że na emeryturze nie będzie musiał pracować czternaście godzin na dobę. Wystarczyłoby osiem.
Macocha ominęła Ojca, który zauważył ją kątem oka i rzucił standardowe pozdrowienie:
- Gdzie idziesz, stara?
Macocha zrobiła urażoną minę i przystanęła na chwilę.
- Wyrzucić śmiecie, stary.
I poszła w las. Głęboko, głęboko, tam, gdzie nikt rozsądny nie zjawia się bez latarni, dwóch wściekłych psów obronnych i czołgu pancernego, jeżeli nie chce zostać zjedzony. Chociaż, oczywiście, zdecydowana większość rozsądnych ludzi nigdy nie wpadłaby na to, by zostać zjedzonym.
Po kilkudziesięciu minutach intensywnego marszu Macocha przystanęła i zrzuciła sobie z pleców worek z Jasiem i Małgosią. Muszę przyznać, że przestała uważać swój plan za wygodny: niesienie dwojga dzieci przez ciemny las jest zajęciem najmniej komfortowym, jakie można sobie wyobrazić; ustępuje mu tylko jednoczesne granie na harmonijce ustnej i uciekanie przed stadem wygłodniałych koników polnych.
- No - powiedziała Macocha. - to aliwederczi.
Odwróciła się na pięcie i zniknęła za drzewem. W powietrzu słychać było tylko coraz dalsze i cichsze kroki. A potem śmiech, śmiech, długi śmiech.
Zapadł zmierzch.
Jasio odważył się poruszyć dwie godziny po odejściu Macochy. Dowodzi to jedynie tego, jakim był tchórzem, i jak bardzo przypominał większość chłopców na ziemi, którzy są odważni tylko wtedy, kiedy nie widzą niczego strasznego. Niestety, bywa, że nie widzą tego, ponieważ właśnie stoi za ich plecami.
- Małgosiu... - trącił siostrę w ramię, lub to, co wydawało się w tych egipskich ciemnościach być ramieniem. - Małgosiu!
Niestety, Małgosia w skutek wstrząsu pourazowego nie odezwała się (i obawiam się, że w tej opowieści nie odezwie się już nigdy). Jaś wstał ostrożnie i natychmiast przewrócił siebie, Małgosię, i worek na śmieci.
- Małgosiu... pomóż mi! Małgosiu - płakał Jaś, próbując wstać jeszcze raz i obijając się o plastikowe ściany worka. Dopiero przy ósmej próbie udało mu się wyjść. Nie była to jednak zbyt drastyczna zmiana w otoczeniu: las nocą jest równie mokry, ciemny i nieprzyjemny jak worek na śmieci, i w podobnym stopniu pachnie zgniłymi liśćmi (oraz zzieleniałą słomą).
- Małgosiu, boję się! Maaaałgoooosiuuuuuu!!
Małgosia nie poruszyła się nadal. Jak już wspominałem, zamknięcie się w sobie jest nieporównywalne z zamknięciem się w czymś innym, tak jak nieporównywalnie więcej czasu niż wymknięcie się z czegoś, zajmuje wymknięcie się z siebie.
Jaś zaczął kopać czarny worek w poszukiwaniu jakichkolwiek odgłosów życiowych. Czekał na nie osiem i pół kopnięcia: gdy już miał walnąć z całej siły domowym pantoflem w gładką powierzchnię worka, usłyszał rzężenie.
Jakoś udało mu się wyswobodzić krztuszącą się własną krwią siostrę. Złapał ją za rękę i podążył w jedynym znanym sobie kierunku:
Przed siebie.
Jako że kierunek "przez siebie" nie jest zbyt sprecyzowany, i zwykle także zbyt zgodny z definicją "przed siebie", droga może zająć bardzo dużo lub bardzo mało czasu, w zależności od tego, co się przed sobą znajdzie. Jeżeli będzie to stado wygłodniałych wilków, droga bardzo się skróci, chociaż, oczywiście, nie będzie mogła być kiedykolwiek kontynuowana. Jeżeli jednak będzie to park rozrywki i czterdzieści dolarów z dopiskiem "na lody", to droga wydłuży się, chociaż, oczywiście, nigdy nie wiadomo, czy park rozrywki nie jest atrapą zbudowaną przez inteligentne stado wygłodniałych wilków, a czterdzieści dolarów - marną imitacją wyciętą z gry planszowej.
Rzeczą, na jaką trafili Jaś i Małgosia, była przyczepa kempingowa.
Gdyby przyjrzeć jej się bliżej, można by dostrzec, że nie jest to zwykła przyczepa. Po pierwsze, nie posiadała przęsła, czyli tego elementu przyczepy, którym umocowuje się ją dokładnie za samochodem. Po drugie, miała duże, drewniane okna, dokładnie takie, jakie można zauważyć w starych domach zbudowanych tak dawno, że już nikt nie pamięta, kiedy rzeczywiście to było.
Po trzecie: była zbudowana z cukru.
Niestety, przyglądanie się bliżej jest możliwe tylko wtedy, gdy ma się odpowiednie warunki, czyli światło dzienne, dobrą pogodę i, oczywiście, dwoje oczu. Jaś i Małgosia mieli dwoje oczu, ale nie mieli ani światła, ani dobrej pogody, bo przecież skąd wziąć dobrą pogodę w środku lasu?
- O, przyczepa - powiedział Jaś i rzucił się do jej drzwi, po czym zacząl w nie walić pięściami, krzycząc:
- WPUSC NAS, WPUSC!!
Świadczy to nie tyle o braku rozsądku, ile o ewidentnej głupocie i braku dobrych manier. Znany mi jest przypadek pewnego skrzypka, który zwykł dawać koncerty na dachach. Pewnego dnia dach zawalił się pod nim (nietrudno zgadnąć, że był ze słomy... tak, zzieleniałej), a nasz skrzypek, zanim wyzionął ducha na kamiennej podłodze, na którą upadł, spytał drżącym głosem o pozwolenie na śmierć. Dopiero, gdy zostało mu ono udzielone, czyli po czterech dniach i sześciu godzinach od zarwania się dachu, kiedy to gospodarze wrócili z tygodniowych wakacji i pierwszym widokiem, jaki dane im było zobaczyć, był konający skrzypek cały w zzieleniałej słomie, a pan domu krzyknął "zdychaj, śmierdzący pratchawcu!", skrzypek umarł, pozostawiwszy po sobie legendę oraz brudne ślady na dywanie.
Drzwi przyczepy otworzyły się, a ze środka wychyliła się pomarszczona głowa.
Czytelnicy z pewnością doszli już do konkluzji, że osoba, która zamieszkuje w cukrowej przyczepie w środku lasu nie jest zwyczajna. Oczywiście, nie chodzi mi w tym momencie o zwykłą niezwyczajność, taką samą, jak gdy mówimy, na przykład, o niezwyczajnym przedstawieniu, w którym pewne aspekty sztuki zostały głęboko ujęte, lub o niezwyczajnej pułapce na myszy, która nie psuje się zanim się do niej włoży kawałek spleśniałego sera. Niezwyczajność, jaka charakteryzowała osobę zamieszkującą cukrową przyczepę w środku lasu, też była niezwyczajna, i, oczywiście, można by powiedzieć, że w osobie tej pewne aspekty sztuki zostały głęboko ujęte, i że nie psuje się, gdy się do niej włoży kawałek sera.
Jednak przede wszystkim, ta osoba była podłą i brzydką wiedźmą.
Na widok dwóch uroczych szkrabów (wspominałem już, że było ciemno), zaśmiała się w duchu rechotem tak straszliwym, że nawet w umarłym wzbudziłby odrazę, o ile, oczywiście, ów umarły byłby dostatecznie nieumarły, by ten rechot usłyszeć.
- Chodźcie, chodźcie, drogie dzieci - powiedziała wiedźma, wpychając Jasia do środka, zanim zdążył się zreflektować, że ktoś otworzył drzwi. Wyciągnęła chudą łapę obrośniętą kurzajkami, złapała Małgosię za włosy, po czym wciągnęła za sobą do przyczepy.
Cukrowe drzwi zostały zamknięte.
- Jesteście bardzo słodkimi, uroczymi szkrabami.
Jaś kulił się w kącie, otulony ośmioma kocami. Trząsł się z zimna: okazało się, że przyczepa nie jest ogrzewana. Małgosia siedziała na fotelu plażowym, wyściełanym poduszkami oklapniętymi ze starości. Nie trzęsła się z zimna, ponieważ nadal zamknięta w sobie, nie odczuwała zmiany temperatur.
- Jesteście najsłodszymi, najbardziej uroczymi szkrabami, jakie znam.
Wiedźma przechyliła się na fotelu bujanym i splotła sękate palce. Nie potrzebowała ogrzewania w przyczepie, tak samo jak niepotrzebny jej był koc czy poduszka. Od środka ogrzewał ją ogień piekielny, co nie dziwi, jeżeli mamy do czynienia z prawdziwą wiedźmą.
Jaś zatrząsł się raz jeszcze.
- Brrr - powiedział, wybałuszając zezowate ślepia.
- Jesteście głodni?
Staruszka wstała z bujanego fotela, który wydał chrzęst łamanych kości (choć żadnych kości nie łamano). Z drewnianej szafki wyjęła duży słój pełen niezidentyfikowanych substancji w kolorze lekko zielonkawym (trochę jak słoma).
- Poczęstujcie się - wyszczerzyła się sękatymi dziąsłami wiedźma. Z pewnym trudem, okraszonym niezbyt cenzuralnym słownictwem otworzyła słoik i wetknęła go pod jasiowy nos.
- Co to - spytał chłopiec, nie siląc się na znak zapytania.
Zapadła niezręczna cisza. Na twarzy starej wiedźmy zagościł wyraz głębokiego skupienia. Po chwili jednak rozpogodziła się i ponownie wyszczerzyła sękate dziąsła.
- To trucizna, która sprawi, że będę mogła was uśpić, a potem ugotować i zjeść.
Jaś wyciągnął rękę i wziął jeden z pływających w słoiku kształtów do ręki, po czym, nie myśląc wiele, ugryzł i natychmiast zapadł w długi, chrapliwy sen.
Tutaj ujawnia się znajomość dziecięcej psychiki, zaprezentowana przez podłą wiedźmę. Gdyby powiedziała, że w słoiku kryją się cukierki, Jaś za nic nie przyjąłby poczęstunku. "Pamiętaj, nigdy nie bierz cukierków od nieznajomych!" - ostrzegają rodzice, jednak o truciznach, które sprawiają, że wiedźma może dwójkę dzieci uśpić, a potem ugotować i zjeść, nie wspominają. A szkoda.
Starucha przestała się miło uśmiechać, zaczęła za to uśmiechać się parszywie i perfidnie (choć przyznać należy, że oba te uśmiechy były bardzo podobne, jeśli nie identyczne).
- Wstawaj, idiotko, debilko, imbecylu - powiedziała do Małgosi i zrzuciła ją z fotela pokrytego oklapniętymi poduszkami. Wszystkie poduszki spadły na podłogę jednocześnie, razem z Małgosią, która najwidoczniej nic nie zauważyła.
- Debilu, wariatko, nieuku, grzdylu, podfruwajko, matole, baranie, głąbie, głupku, idiotko, debilko, imbecylu! - wrzasnęła wiedźma, tocząc pianę z pyska.
Małgosia powoli podniosła się z ziemi i ponownie usiadła na fotelu. Poduszki leżały u jej stóp.
Niestety, jak już wspominałem, do końca tej opowieści Małgosia była, jest i będzie zamknięta w sobie i ani razu się nie odezwała, nie odzywa i nie odezwie. Jest mi przykro z tego powodu, jednak podjętych decyzji cofnąć nie można.
Wiedziała o tym dobrze podła wiedźma. Na samym początku, kiedy rodzeństwo przekroczyło próg jej przyczepy - czy raczej zostało przez niego przepchnięte - postanowiła sobie, że z Małgosi zrobi służącą i pomywaczkę. Jednak jeszcze nigdy nie udało się, żeby pomywaczką została dziewczynka zamknięta w sobie, i reagująca na swoje imię po półgodzinie. I, co najważniejsze, nie odzywająca się wcale. We wszystkich filmach, jakie zdarzyło mi - i zapewnie wam - się oglądać, służące i pomywaczki zamiast języków miały koła młyńskie lub ramiona wiatraków, obracające się z częstotliwością ośmiuset obrotów na mrugnięcie oka. I choć z ich gadania nic nie wynikało, to rzeczą absolutnie pewną i niepodważalną jest fakt, że mówiły dużo i namiętnie.
W przeciwieństwie do Małgosi.
Jako że podłe wiedźmy rzadko wycofują się ze swych perfidnych planów, mieszkanka cukrowej przyczepy postanowiła wykorzystać Małgosię do czegoś pożytecznego, a mianowicie uczynić z niej wieszak stojący, do czego dziewczynka nadawała się wyśmienicie.
- No - powiedziała staruszka, otrzepując sękate paluchy, jak to mają w zwyczaju złoczyńcy wieńczące niegodziwe dzieło. - Stój tak, idiotko, wariatko, paplo, matole, głąbie, debilko, nieuku, gówniaro. Na razie nie mam kapeluszy, ale jak będą, to będziesz pierwszą osobą, na której będę je wieszać.
Po chwili wnętrze przyczepy rozświetlił jasny błysk.
- Wiedziałam... że mi nie pomożesz... - wystękała wiedźma, niosąc dwa razy większy od niej kocioł - więc wszystko przygotowałam... sama. - otworzyła drzwi kopniakiem i zeskoczyła na mokrą ziemię. - Za chwilę zrobię sobie z was przepyszny obiad, taki, o jakim zawsze marzyłam, ze świecami, prawdziwymi sztućcami z aluminium, i małymi dziećmi! - krzyczała, rozpalając pod kotłem ognisko.
Małgosia stała w kącie, kręcąc sobie łzę w oku.
Tymczasem sytuacja Jasia przedstawiała się opłakanie, i świadczyły o tym nie tylko łzy - czy też łza - w oku Małgosi, ale także bardziej widoczne i drastyczne przesłanki. Przed chwilą został rozebrany do naga i obtoczony w panierce, co i tak nie miało większego sensu, skoro miał zostać ugotowany, ale dostarczyło podłej wiedźmie wielu wrażeń wizualnych.
- Ha, ha, ha - roześmiała się podłym chichotem i wrzuciła Jasia do kotła, uprzednio wiążąc go niebieskim sznurem. Pod kotłem wesoło skwierczało ognisko, w kotle zaś wesoło skwierczała woda, a w niej Jaś, czerwony całkiem od wrzątku.
Jeżeli pragniecie, drodzy czytelnicy, szczęśliwego zakończenia, to niestety: muszę was bardzo rozczarować. W tej chwili odwróćcie wzrok od tekstu i zajmijcie się czym innym: grą w badmintona, bierki czy czytaniem książek pełnych szczęśliwych zakończeń. Niestety, ta do nich nie należy - być może dlatego, że nie jest książką.
Możecie sobie wyobrazić, że od wielkiej temperatury domek z cukru zaczął się topić i przemienił w toffi, które zalało pola pszenicy i tak powstał Chocapic; możecie też wyobrazić sobie, że wbrew moim wcześniejszym obietnicom, Małgosia wymknęła się z siebie i podążyła Jasiowi na ratunek, zamiast stać w przyczepie i udawać wieszak stojący. Możecie wyobrazić sobie, że podła wiedźma przeszła nagle na wegetarianizm, i nie zjadła chłopca, lub też że rodzeństwo uratowała Macocha, targana wyrzutami sumienia.
Wszystko to możecie sobie wyobrazić, jednak prawda jest zupełnie inna. W zakończeniu nie występuje ani topiący się domek z cukru przemieniający się w toffi, ani budząca się z letargu Małgosia, ani nagła przemiana kogokolwiek, oprócz Jasia, który po długim gotowaniu przemienił się w obiad wiedźmy, ani nagła odsiecz ze strony prawnych opiekunów.
Być może jednak pocieszy was fakt, że po zjedzeniu Jasia podła wiedźma dostała strasznej niestrawności, która uprzykrzyła jej życie tak, że już nigdy, ale to nigdy, nie zjadła małego chłopca.
Dziewczynki są o wiele delikatniejsze.
Post został pochwalony 0 razy
|
|